Film „Toni Erdmann” to
austriacko-niemiecka koprodukcja w reżyserii Maren Ade. Długo wymieniany był w
gronie kandydatów do głównej nagrody tegorocznego festiwalu w Cannes. Chociaż w
końcu nie otrzymał nagrody, frekwencja na wczorajszej projekcji w OdNowie, a
także żywiołowa reakcja widzów zgromadzonych na sali dowodzi, że o tym filmie
będzie jeszcze głośno.
Tytułowy Toni Erdmann to alter ego Winfrieda (Peter Simonischek) - starszego już pana, nauczyciela muzyki i rozwodnika. Dowiadujemy się o nim z pozoru niewiele – ma chorego, ślepego psa, zniedołężniałą matkę i córkę. Również chorą – w jej przypadku chodzi jednak o pracoholizm i absolutne oderwanie od życia rodzinnego. Ines (Sandra Huller) pracuje na co dzień w Bukareszcie jako konsultant w branży paliwowej i jest przykładem typowego „korposzczura” - dokładnie tak, jak wyobrażamy to sobie myśląc o współczesnych dwudziesto - i trzydziestolatkach. Nie odrywa się od telefonu, jej kalendarz wypełniony jest nudnymi spotkaniami branżowymi, bankietami i prezentacjami. Śpi w luksusowym hotelu, a w ramach czasu wolnego oddaje się w ręce masażystów albo okazjonalnie wciągnie kreskę z kolegami z biura. Z rutyny i smutnego życia próbuje wyrwać ją ojciec, który przylatuje do Rumunii, by odnowić relacje z córką.
Staje jednak przed zadaniem
prawie niemożliwym. Wchodząc do tak odmiennego świata córki, co krok napotyka
chłód i brak zrozumienia. Postanawia przybrać nową tożsamość- zakłada garnitur,
komiczną perukę, sztuczną szczękę i - ku rozgoryczeniu Ines - przedstawia się
jej biznesowym partnerom jako coach, milioner lub okazjonalnie ambasador
Niemiec. Peter Simonischek jest w tej roli bezbłędny – swoim naturalnym urokiem
i minimalistyczną grą momentami bawi do łez, a gdzie indziej wzrusza i wprawia
w podziw dla ojcowskiego poświęcenia.
Akcja filmu toczy się powoli,
kadry niespiesznie budują historię, a przeważający brak muzyki czy ubogie
dialogi tylko dodają naturalności każdej kolejnej scenie. Obraz ani trochę nie
dłuży się – widz wciągnięty jest w historię dwójki bohaterów i kibicuje
kolejnym nieudolnym próbom Toniego zwrócenia na siebie uwagi Ines. Na uwagę zasługuje
również przedstawienie innego obrazu Rumunii – oprócz biurowców, nowoczesnych
hoteli i galerii handlowych, w tle co jakiś czas ukazuje się państwo wciąż
biedne, pełne szarych blokowisk i dziewiczych pól z rozpadającymi się chatami.
Reżyserka funduje widzom niemal
trzygodzinną podróż w dwa różne światy – wnikliwie i celnie obnaża codzienne
życie w międzynarodowych korporacjach, sztuczne uśmiechy, small-talki i
obsesyjne wręcz oddanie się pracy. Kontrastuje to z humorem, który wnosi Toni
Erdmann, starający się bezskutecznie pokazać córce przyjemności wynikające z
dystansowania się od rzeczywistości. Mimo że film naszpikowany jest
groteskowymi, bawiącymi do łez scenami, bez wątpienia gatunkowo bliżej mu do
dramatu. Jest jak samo życie – słodko-gorzki i bądź co bądź, nieco absurdalny.
Ci, którzy filmu nie widzieli, mogą
szukać go wkrótce w kinach studyjnych. A tym, którzy byli
wczoraj na projekcji w ramach tegorocznego Tofifestu, przypominamy za Tonim
Erdmannem: Nigdy nie zgubcie poczucia
humoru!
Ola
Lichocka
http://sieniemovie.blogspot.com/2016/10/w-drodze-do-domu-2010-tofifest-2016.html?m=1
OdpowiedzUsuńSłów kilka o "W drodze do domu" Benta Hamera prosto z Tofifestu :-) Pozdrawiam
Dzięki :)
OdpowiedzUsuń