Nie bez przyczyny „Twój Vincent”, polsko-brytyjska animacja inspirowana twórczością van Gogha - figuruje w obiegu jako film, który został namalowany, nie zaś film, który opowiada.
Nie sposób ocenić go w oderwaniu od warstwy wizualnej, gdyż jest to (nomen omen) obraz, o którym bez wyrzutów sumienia powiedzieć można, że czegoś takiego jeszcze w kinie nie było.
Robert Gulaczyk jako van Gogh w kadrze z filmu |
Na sześćdziesiąt pięć tysięcy klatek filmu składa się tyleż namalowanych olejem na płótnie ujęć, przy których (w technice, której używał sam zainteresowany) pracowało stu dwudziestu pięciu malarzy, tworząc w efekcie ponad dwa tysiące obrazów. Przedstawiony w liczbach film imponuje już przed seansem.
Wszystko płynie
Trzeba oddać "Vincentowi", co jego - film prezentuje się zjawiskowo i ogląda z przyjemnością. XVIII-wieczna francuska prowincja (wzorowana notabene m.in. na Londynie i Wrocławiu) ożywa za sprawą poruszających się w jej przestrzeni bohaterów, którzy bezustannie mącą porządek linii składających się na tło każdego kadru. Świat wykreowany szybkimi ruchami pędzla jest daleki od mimetyzmu, głównie za sprawą typowo postimpresjonistycznej, odrealnionej kolorystyki, ale też wskutek specyfiki perspektywy, z której słynął van Gogh, a która nijak się miała do rzeczywistości, oraz zasad kompozycji w malarstwie.
Obiekty nie posiadają tu swojego ciężaru ani faktury, co zwykle ma miejsce w przypadku tradycyjnych technik animacji poklatkowej (chociażby zeszłorocznych kandydatów do Oscara za animację - "Kubo i dwie struny", czy "Nazywam się cukinia").
Tak powstawała każda klatka "Twojego Vincenta" (reż. Dorota Kobiela, Hugh Welchman) |
Się kręci wokół śmierci
Co znamienne, produkcja w założeniu przybliżająca życie jednego z największych malarzy w historii, zaczyna swoją opowieść w momencie jego śmierci. Sam zainteresowany pojawia się więc jedynie we wspomnieniach. Tu warto zaznaczyć, że czarno-białe sekwencje retrospektywne wypadają niemniej atrakcyjnie od barwnych, choć tu technika była zupełnie inna – o wiele bardziej realistyczna (scena, w której van Gogh przegląda się w wiadrze z wodą!).
Rola protagonisty przypada za to autentycznej postaci Armanda Roulina, który w samobójczej śmierci van Gogha wietrzy intrygę. Towarzyszymy mu więc w drodze do prawdy znaczonej przez kolejne osoby z otoczenia Vincenta i ich opowieści na jego temat.
Całe szczęście konspiracyjna narracja w pewnym momencie ustępuje miejsca nowej. Wątpliwości moralne pozostawia jednak nie tyle sugerowanie, że istnieją przesłanki świadczące o morderstwie van Gogha, ale gloryfikacja samobójstwa, gdy już "Twój Vincent" przekonuje, że do niego doszło, a wraz z nim romantyzacja śmierci w ogóle.
Jakkolwiek nie chcielibyśmy bowiem uwierzyć w cytowane tak chętnie przez twórców słowa Vincenta wyrażające jego zachwyt śmiercią, nie sposób pozbyć się przekonania, że za autoagresją zawsze stoi ludzkie cierpienie, nawet jeśli wcześniej w swojej niepoczytalności oświadcza on, że śmierć go nie przeraża ani nie smuci.
Rewolucyjny potencjał formalny
Jakkolwiek jednak w zestawieniu ze spektakularnością animacji malarskiej (termin świeżo powstały, w związku z pojawieniem się tej produkcji) prezentuje się zawartość "Twojego Vincenta", rewolucyjny potencjał formalny tej produkcji zapewni jej miejsce w historii kina. Dysponując możliwością, (w międzyczasie wyczekując tegorocznych nominacji do Oscarów w dziedzinie animacji) zostania naocznym świadkiem tego przełomu, grzechem byłoby odmówić sobie satysfakcji ze śledzenia tego, jak miliony małych kresek formują się w znajome kompozycje, które - jak twierdzi wielu - stanowią istotne źródło sztuki współczesnej.
Agata Burdajewicz
Komentarze
Prześlij komentarz